Czyli ja matka. ( Kiedyś ja - ciężarna)
Bezczelnie wychodzę z domu z wózkiem przy ręce i idę robić zakupy. Wjeżdżam w te markety i osiedlowe sklepy. Wchodzę do tramwaju i windy na przystanku.
Nie wszystkim się to jednak podoba. Po prostu zagradzam im drogę.
Mam już manię ustawiania wózka tak, by było przejście dla innych. Chciałabym spokojnie wybrać szynkę czy inne parówki, ale nie mogę. Bo co chwilę mija mnie człowiek, który musi wciągnąć brzuch, albo ustawić się bokiem, by mnie minąć. A to już dla takiego osobnika za wiele. Lawiruję więc tą karetą miedzy gapieniem się na szynkę i inny schab. Nieraz robię to trzy razy pod rząd i w końcu biorę pierwsze lepsze coś z półki, bo upocona jestem na tyle, że smak obkładu na kanapce przestaje mnie interesować. Za trudno babci ze swoim koszykiem skręcić o jedną alejkę szybciej. Po co? Lepiej przepchnąć świętą krowę, żeby za dużo sobie nie myślała.
W ogóle po co ona z tym dzieciakiem z domu wychodzi? W kolejce do kasy nie daj Boże zacznie to ryczeć, a wtedy wszyscy się na Ciebie gapią z wymowną miną - ucisz ten ryk! Jednak nikt nie wpadnie na to, by puścić taką krowę przodem by ten cholerny chleb skasowała. Ten jeden produkt- ale jakże niezbędny do życia i do porannego śniadania. Na małe sklepy mam taki myk, że jeśli Grajdoł śpi, to zostawiam przed obiektem. Mam do niego trzy kroki , ale szybciej wybieram te banany i rzodkiewki. Mi to na rękę, ale tym co wchodzą do sklepu już nie. Bo znowu trzeba wejść z ukosa , bo wózek wejście zagradza.
Ostatnio, przy jakiejś dyskusji o ryczącym dziecku w tramwaju, przeczytałam komentarz, że ludzie, których nie stać na samochód nie powinni decydować się na dzieci. Dobre sobie! Nowy wyznacznik rodzicielstwa. Masz auto, masz dzieci, nie masz - zainwestuj w lepsze zabezpieczenia, bo a nuż spłodzisz nowe życie, a wtedy dla społeczeństwa jesteś skończona, bo zabierasz im ich wolną przestrzeń w autobusie.
Mimo iż samochód posiadam często zdarza mi się jeździć tramwajem. I to nie samej, ale i z wózkiem i z drugim dzieckiem za rękę. Pominę już fakt, że do usranej śmierci mogę czekać na ten lepszy skład- niskopodłogowy, choć według rozkładu miał o danej godzinie jechać. Pominę to ,że muszę wtargać wózek tym jedynym drugim wejściem od motorniczego - bo ono najszersze. Pominę też to, że rzadko się zdarza ktoś kto sam zaproponuje pomoc przy wniesieniu. Jestem po prostu nie na rękę innym podróżującym, bo w końcu tramwaj musi to kilka sekund dłużej postać, by poczekać aż się wtarabanie ze swoim wesołym grajdołem.
Nie narzekam na społeczeństwo, bo od nikogo nie potrzebuję pomocy. Jestem na tyle samodzielna, że wiem ,że mogę bez problemu zapuścić się w miasto z wózkiem. Oczekuję jednak odrobiny zrozumienia. Po co się krzywić, po co robić miny i po co mruczeć pod nosem na tą świętą krowę? Ja chcę po prostu załatwiać swoje sprawy w danym miejscu o danej porze. A to ,że przyszło mi być matką, która musi zabrać ze sobą dziecko nie powinno nikomu przeszkadzać.
Z obserwacji wnioskuję, że najgorszą grupę tworzą zazwyczaj babcie. I nie takie stare babcie. Takie kobiety w średnim wieku. Mają swoje pretensje, jakby same nigdy matkami nie były.
Kiedyś, po wyjściu z tramwaju ruszyłam spokojnie w kierunku windy. Niestety zostałam biegiem wyprzedzona przez grupę emerytów i rencistów, którym ta winda była bardziej potrzebna. Oni byli wręcz oburzeni, ze zaraz tam wejdę i zabiorę im przestrzeń. Jako, że winda dosyć wolno działała, zanim drzwi się otworzyły i zamknęły, zdążyłam się do niej dotoczyć. Wszyscy stali w środku i mimo ,że było miejsce dla mnie i mojego wózka, nikt nie chciał się ruszyć i ścisnąć na tyle bym mogła wejść. Stałam tak więc kilka sekund i w końcu ruszyłam. Przejechałam babciom po pantoflach, ale weszłam. To kilka sekund podróży w górę minęło w całkowitej ciszy przy ciężkim oddechu. Gapiła się jedna na drugą, a ja czekałam na słowa krytyki. Na szczęście żadna się nie odezwała.
I nie wymagam wcale, by mnie lepiej traktowano. Ale chyba biegającym emerytkom łatwiej wejść po schodach, niż zarobionej matce wciągać na górę wózek - schodek po schodku...schodek, po schodku ?!
Przypomina mi się tu także moja rozmowa z pewną mamą gdy byłam jeszcze w ciąży. Stałyśmy razem w kolejce do kasy. Jej berbeć był już zmęczony tym staniem. Zdenerwowany, piszczący - zbliżała się finał okazania swej wściekłości. Chciałam puścić więc Panią przodem, żeby szybciej załatwiła sprawę. Ale że miałam już widoczny brzuch, ona nie chciała się zgodzić. Powiedziałam więc że ja dobrze się czuję, a jej dziecko to już chyba nie za bardzo, więc proszę skorzystać z mojej propozycji. W całej tej kolejce tylko my siebie rozumiałyśmy jak matka matkę.
Boję się poruszyć temat traktowania ciężarnych w kolejce. O zgrozo! to chyba najgorszy typ klienta, dla innych robiących zakupy. Wiele sklepów ma już politykę przepuszczania takich pań na sam przód, istnieją już kasy pierwszeństwa. Nieraz obsługa sama woła ciężarną do przodu. I co się wtedy dzieje?? A rożnie. Od wielkiego zbiorowego sapnięcia, po głupie uwagi i mruczenie pod nosem. Szczerze się przyznam, że mi było wręcz głupio z takiego przywileju korzystać. Sama nigdy się nie wychylałam, ale zdarzyło się parę razy, że ktoś wyhaczył mój brzuch i zaprosił na sam początek. Skorzystałam z tego może raz albo dwa, przez całe moje dwie ciąże, Jeśli się dobrze czułam , odmawiałam.
I teraz mój ulubiony motyw - laboratorium. Wiadomo ,że w ciąży bywa się tam dość często. W moim wisi jak byk wielki napis " kobiety w ciąży i matki z dziećmi mają pierwszeństwo". Oprócz badania obciążenia glukozą chciałam zawsze olać ten ich przepis i grzecznie poczekać. Ale pani w rejestracji, widząc jakie robię badania, zawsze krzyknęła, że teraz wchodzę ja! Ja - ta, co sobie dzieciaka dała zrobić i teraz bez kolejki się wpiernicza przed te babcie, co spieszą się na kolejny odcinek Ukrytej Prawdy. Oczywiście ,że mam szacunek do starszych osób. Ale skoro widzę, że one wygodnie siedzą i czekają na swoją kolej, że gadają co tam u Stasi słychać , że nie wyglądają jak by zaraz miały zejść , korzystam ze swojego przywileju. Bo zaraz urodzę dziecko i już się stanę zawadzającą wszystkim świętą krową z wózkiem !!! :)
sfrustroMama
...bo zbyt długo gromadzone pokłady frustracji w końcu zaczynają fermentować...
piątek, 13 maja 2016
wtorek, 10 maja 2016
Niepowściągliwe wymioty ciężarnych....
Taaaak! Takie coś istnieje.
I nie chcę o tym pisać, żeby straszyć.
Chcę po prostu o tym powiedzieć, by kiedyś jakaś cierpiąca i zbłąkana dusza natrafiła na ten wpis i pocieszyła się choć odrobinę, że to się zdarza i że nie tylko ona tak ma.
Ale do rzeczy.
O czym ja w ogóle tu piszę ??
Nie o jakichś tam mdłościach, nie o tym że jakiś zapach szczególnie denerwuje, nie o tym, że w ciąży zdarzyło mi się trochę wymiotować...
Mówię o istnym końcu mojego świata, w czasie kiedy to powinnam się cieszyć, zdrowo odżywiać, myśleć o wyprawce, o małych ubrankach. Kiedy to powinnam zajadać się owocami, brać witaminy, wyczekiwać brzuszka i przybierać na wadze.
Niestety rzeczywistość dopadła mnie zupełnie inna. Strasznie fatalna!
Niepowściągliwe wymioty ciężarnych– najcięższa postać występujących w ciąży nudności i wymiotów. Lekkiego stopnia nudności nasilające się rano są bardzo częste w ciąży i nie stanowią problemu klinicznego. Silne nudności i wymioty występują rzadko, dotyczą 0,3–2% ciężarnych. Przedłużające się niepowściągliwe wymioty rzadko wpływają na dobrostan płodu, natomiast są bardzo uciążliwe dla ciężarnych. (Wikipedia)
Słaba ze mnie szczęściara, skoro załapałam się w tak małe widełki procentowe. Ale jednak!
Tuż zaraz po tej radosnej nowinie, po usłyszeniu serduszka, po pierwszych chwilach szczęścia i myślenia jak to teraz będzie, runęła na mnie lawina rzygów. Dosłownie! W pierwszej ciąży też nie było zbyt przyjemnie. Pierwszy trymestr był ciężki. Zapachy mnie drażniły, jedzenie nieszczególnie smakowało, a i zwymiotować też się zdarzało. Lecz to co zafundował mi ciąża numer dwa,to się chyba nawet filozofom nie śniło.
Zaczęło się całkiem niepozornie. Poranne mdłości. Pomyślałam - o imbiru i migdałów mi znów trzeba. Jednak tak jak te migdały ujrzałam, tak je szybko zwróciłam w toalecie, choć nawet nie zdążyłam ich posmakować.
Kolejne dni nie były wcale lepsze. Z dnia na dzień mój organizm zaczął świrować. Przestałam jeść,a za chwilę także i pić, bo każdy łyk wody kończył się wizytą w łazience. Po chwili nie miałam już czym wymiotować. Klęczałam nad kiblem i rzygałam powietrzem. Strasznie to było bolesne i uciążliwe. Miałam wrażenie, że za chwile rozerwie mi przełyk. Gardło miałam zdarte. Minęło kilka dni, a historia jak trwała,tak trwała. W końcu straciłam resztki sił i postanowiłam skontaktować się z moją Panią Doktor. Na drugi dzień z butelką wody pod pachą czekałam już na izbie przyjęć. Oczywiście wodą zwilżałam tylko usta, bo bałam się,że zarzygam cały oddział i czekające tam jakieś siedemdziesiąt osób. Gdy już dostałam ( jako pierwsza) swoje łóżko,postanowiłam zaszaleć i się napić. Wiadomo jaki był tego finał, ale mój żołądek domagał się czegokolwiek.
W szpitalu przeleżałam jakiś tydzień. Dzień w dzień po sześć godzin byłam nawadniana kroplówkami. Miałam jakąś tam lepszą dietę, ale co mi po niej jak i tak wszystko ze mnie uchodziło?! Lekarz na obchodzie nawet pokusił się o lekki żart,że myślał że już mnie tu nie ma, bo jestem tak blada jak prześcieradło i mu się zlałam. Pora posiłków była dla mnie nie do przejścia. Leżałyśmy w czwórkę. I co mi tam po mojej diecie, skoro inne dostawały normalne jedzenie ?! Musiałam patrzeć i czuć zapachy tych sałatek śledziowych czy gotowanej śląskiej kiełbasy. Nie musiałam nawet brać gryza swej super suchej bułki, bo to co dostawały sąsiadki było wystarczające by pognać mnie w objęcia sedesu.
Po tygodniu (niestety) zostałam na tyle nawodniona, że odesłano mnie do domu. Tam dopiero zaczął się istny horror.
Moje życie zaczęło polegać na leżeniu. Na leżeniu i rzyganiu. Rzygałam po 8-10 razy dziennie. W sumie po wszystkim. W miesiąc schudłam 8 kilo. A kolejne cztery miesiące moja waga nawet nie drgnęła w górę. Leżałam i z kalendarzem w ręku odliczałam dni do końca pierwszego trymestru. W końcu każdy mówił, że po 12 tygodniu minie. Gówno prawda. Minął i 16 tydzień ciąży a ja ciągle byłam na tym samym etapie. Jedynym jedzeniem jakie w tym czasie jadłam były solone chipsy, arbuz i chleb obłożony chipsami. Na nic innego nie mogłam patrzeć. Po pewnym czasie arbuza z diety wykluczyliśmy, bo i on wybrał nie tą drogę wyjścia, którą powinien, więc już go oglądać więcej nie mogłam.
Podczas gdy Pani leżała ( i rzygała) w domu panował totalny chaos. Mój mąż mimo swojego pełnego poświecenia powoli przestał ogarniać to wszystko. Córka straciła na jakiś czas swoją mamę, bo ta nie miała sił na jakikolwiek kontakt z nią. Trzy słowa dziennie przy takim osłabieniu było wszystkim na co było mnie stać. Dom wyglądał jak po jakiejś katastrofie. Bo mąż albo zajmował się dzieckiem, albo był w pracy,albo gotował coś dla nich, albo ogarniał zakupy. Na sprzątanie już czasu brakowało. Ja nawet nie wiedziałam w jakim stanie jest nasza kuchnia. Bo w drodze do kibelka zamykałam oczy by na nią nie patrzeć - doszłam do takiego etapu,że nawet widok niewinnej kuchni, doprowadzał mnie do odruchów wymiotnych. Wspomnieć też tu wypada o pannie lodówce. Ta to dopiero miała w tym okresie przesrane. Nienawidziłam suki ! Po prostu śmierdziała - choć tylko ponoć ja to czułam. Każde uchylenie jej drzwiczek musiało być okraszone pewnym rytuałem - czyli jak największym odizolowaniem mnie od niej. Nie raz mój luby jadł obiad na balkonie, przemykając obok mnie bezszelestnie z talerzem pod pachą. Ja wtedy nurkowałam pod kołdrą i zatykałam nos.
Mimo pełnej organizacji mojej rodziny, zdarzały się dni, kiedy przyszło mi zostać samej z dzieckiem. Miałam wtedy wybór. Męczyć się z nią przez jakieś 9 godzin,albo jakoś odprowadzić ją do przedszkola. Trzy razy podjęłam wyzwanie. Tak jak wstałam,w tym w czym leżałam, wybierałam się w podróż - dwa przystanki tramwajem plus dość długi spacer w obie strony. Do dziś uważam za cud, że nikt nie wezwał policji, że pijana matka dziecko prowadzi. Szłam ledwo co, od krawężnika do krawężnika, pełna nadziei ,że moje dziecko nie będzie do mnie zbyt wiele mówiło. Tak! Dla mnie każde słowo było wtedy wysiłkiem nie do pokonania. W drodze powrotnej, siadałam gdzie popadnie i zbierałam siły na kolejne kilka kroków, by tylko dotrzeć do domu.
Godziny w łóżku płynęły strasznie wolno. Od około dziesiątej odliczałam czas, by już ujrzeć co najmniej 19 na zegarze. Wtedy wiedziałam, że niedługo nastąpi sen, a to było coś co pozwalało mi przetrwać. Bo wtedy nie czułam głodu, wtedy nie czułam zapachów i wtedy nie rzygałam.
W takim oto stanie spędziłam jakieś cztery miesiące. Raz po raz opuszczałam swoją bazę by wyjść do lekarza na kontrolę. Ledwo co się myłam, bo zapach mydła, antyperspirantu, pasty do zębów był nie do zniesienia. Codzienna walka ze szczoteczką, która powodowała u mnie wymioty, codzienne godzinne patrzenie na kromkę chleba i decyzja czy warto ją jeść. Organizm jej bardzo pragnął ale mózg nie chciał wyrazić zgody. Kto tego nie przeżył nigdy tego nie zrozumie. Całe otoczenie myślało, że ja mam tak jak większość ciężarnych. Że mnie mdli, że muszę się przełamać, że muszę jeść, że mam chodzić na spacery, wstać z łóżka. Tego nie dało się zrobić. Miałam poryty przełyk, zmniejszony żołądek, niesforną wątrobę i zniszczoną psychikę. Nienawidziłam rano otwierać oczu. Pierwsze pięć minut i już wiedziałam, że jeszcze nie nadszedł ten dzień, że już to minęło. Straciłam nadzieję, że kiedykolwiek pozbędę się tego stanu. Myślałam,że nawet jak urodzę, to i tak mi to zostanie, bo jestem zniszczona i nie potrafię już normalnie przyjmować pokarmu. Dni mijały, nastał jakoś 5-6 miesiąc. Było lepiej. Pojawiła się nadzieja. Bywały lepsze i gorsze dni, ale zaczynałam funkcjonować. Jakoś szło. Ale co jakiś czas lądowałam w łóżku z nawrotem tego co było. Nie mogłam się nigdzie umówić, bo nigdy nie wiedziałam czy nie będzie to akurat mój gorszy dzień.
Jakoś w siódmym miesiącu było już w miarę dobrze. Jednak wymioty trzymały mnie do końca ciąży. Cieszę się niezmiernie, że zmieniliśmy mieszkanie, że jest inna okolica. Inna kuchnia i inna lodówka. Bo rysa w moim mózgu jest tak duża, że dziś na samą myśl o starych klimatach- w których to wszystko się odbywało zaczyna mnie mdlić. Nadal mam listę zakazanych zapachów, przedmiotów i miejsc. Mój ulubiony gzik, szare kluski czy perfum odeszły w zapomnienie. Do dziś nie mogę na to patrzeć, nie mogę używać pewnych kosmetyków. Omijam wszystko co kojarzy mi się z tamtym okresem. Nie mogę iść nawet do Ikei , bo do teraz pamiętam widok tego hot doga i rzyganie na parkingu przed wejściem. Mam blokadę psychiczną ,by znów odwiedzić ten sklep.
W pierwszych chwilach ciąży byłam wrakiem człowieka. Nie cieszyłam się niczym. Myślałam tylko jak przetrwać kolejny dzień. Czasem żałowałam,że jestem w ciąży. Perspektywa kolejnych pięciu miesięcy w takim stanie była okropna. To prawie pół roku. Nie wiedziałam jak to przetrwać. Nie wiedziałam, kiedy minie. Nic mi nie pomagało! Nic! Ta cała niemoc jedzenia, to poczucie głodu było okropne.
Spotkałam w swym życiu jedną kobietę, która przechodziła przez to samo. Rozmawiałyśmy jak byśmy znały się od lat. Ona rozumiała każde moje słowo. Ja zaczynałam zdanie, ona kończyła. Ona tak samo nie była rozumiana w swym otoczeniu. Nikt, kto tego nie doświadczył nie jest w stanie wyobrazić sobie jaki to ból. Tak - ból! bo nie dość że boli ten stan rzeczy który cię dopadł, to boli też brak zrozumienia.
I misją moją jest teraz to, że może któraś przyszła mama, która walczy z podobną przypadłością to kiedyś przeczyta i pomyśli wtedy sobie,że ona też spotkała jedną jedyną osobę ,która to przeżyła. To ma być moje wsparcie dla tej mamy i znak,że ja rozumiem. Rozumiem jak najbardziej co przechodzi i trzymam mocno kciuki, żeby już było po wszystkim. Ten wpis ma być dla niej grupą wsparcia, gestem zrozumienia.
I szkoda tylko,że mimo coraz większej ochoty nie będę mogła mieć już więcej dzieci. Bo co z tego,że organizm mój może uczynić mnie jeszcze mamą, jak moja psychika na żadną więcej ciążę nie wyraża zgody. Gdybym miała przejść przez to raz jeszcze, nie podołałabym. Wiem to.
I nie chcę o tym pisać, żeby straszyć.
Chcę po prostu o tym powiedzieć, by kiedyś jakaś cierpiąca i zbłąkana dusza natrafiła na ten wpis i pocieszyła się choć odrobinę, że to się zdarza i że nie tylko ona tak ma.
Ale do rzeczy.
O czym ja w ogóle tu piszę ??
Nie o jakichś tam mdłościach, nie o tym że jakiś zapach szczególnie denerwuje, nie o tym, że w ciąży zdarzyło mi się trochę wymiotować...
Mówię o istnym końcu mojego świata, w czasie kiedy to powinnam się cieszyć, zdrowo odżywiać, myśleć o wyprawce, o małych ubrankach. Kiedy to powinnam zajadać się owocami, brać witaminy, wyczekiwać brzuszka i przybierać na wadze.
Niestety rzeczywistość dopadła mnie zupełnie inna. Strasznie fatalna!
Niepowściągliwe wymioty ciężarnych– najcięższa postać występujących w ciąży nudności i wymiotów. Lekkiego stopnia nudności nasilające się rano są bardzo częste w ciąży i nie stanowią problemu klinicznego. Silne nudności i wymioty występują rzadko, dotyczą 0,3–2% ciężarnych. Przedłużające się niepowściągliwe wymioty rzadko wpływają na dobrostan płodu, natomiast są bardzo uciążliwe dla ciężarnych. (Wikipedia)
Słaba ze mnie szczęściara, skoro załapałam się w tak małe widełki procentowe. Ale jednak!
Tuż zaraz po tej radosnej nowinie, po usłyszeniu serduszka, po pierwszych chwilach szczęścia i myślenia jak to teraz będzie, runęła na mnie lawina rzygów. Dosłownie! W pierwszej ciąży też nie było zbyt przyjemnie. Pierwszy trymestr był ciężki. Zapachy mnie drażniły, jedzenie nieszczególnie smakowało, a i zwymiotować też się zdarzało. Lecz to co zafundował mi ciąża numer dwa,to się chyba nawet filozofom nie śniło.
Zaczęło się całkiem niepozornie. Poranne mdłości. Pomyślałam - o imbiru i migdałów mi znów trzeba. Jednak tak jak te migdały ujrzałam, tak je szybko zwróciłam w toalecie, choć nawet nie zdążyłam ich posmakować.
Kolejne dni nie były wcale lepsze. Z dnia na dzień mój organizm zaczął świrować. Przestałam jeść,a za chwilę także i pić, bo każdy łyk wody kończył się wizytą w łazience. Po chwili nie miałam już czym wymiotować. Klęczałam nad kiblem i rzygałam powietrzem. Strasznie to było bolesne i uciążliwe. Miałam wrażenie, że za chwile rozerwie mi przełyk. Gardło miałam zdarte. Minęło kilka dni, a historia jak trwała,tak trwała. W końcu straciłam resztki sił i postanowiłam skontaktować się z moją Panią Doktor. Na drugi dzień z butelką wody pod pachą czekałam już na izbie przyjęć. Oczywiście wodą zwilżałam tylko usta, bo bałam się,że zarzygam cały oddział i czekające tam jakieś siedemdziesiąt osób. Gdy już dostałam ( jako pierwsza) swoje łóżko,postanowiłam zaszaleć i się napić. Wiadomo jaki był tego finał, ale mój żołądek domagał się czegokolwiek.
W szpitalu przeleżałam jakiś tydzień. Dzień w dzień po sześć godzin byłam nawadniana kroplówkami. Miałam jakąś tam lepszą dietę, ale co mi po niej jak i tak wszystko ze mnie uchodziło?! Lekarz na obchodzie nawet pokusił się o lekki żart,że myślał że już mnie tu nie ma, bo jestem tak blada jak prześcieradło i mu się zlałam. Pora posiłków była dla mnie nie do przejścia. Leżałyśmy w czwórkę. I co mi tam po mojej diecie, skoro inne dostawały normalne jedzenie ?! Musiałam patrzeć i czuć zapachy tych sałatek śledziowych czy gotowanej śląskiej kiełbasy. Nie musiałam nawet brać gryza swej super suchej bułki, bo to co dostawały sąsiadki było wystarczające by pognać mnie w objęcia sedesu.
Po tygodniu (niestety) zostałam na tyle nawodniona, że odesłano mnie do domu. Tam dopiero zaczął się istny horror.
Moje życie zaczęło polegać na leżeniu. Na leżeniu i rzyganiu. Rzygałam po 8-10 razy dziennie. W sumie po wszystkim. W miesiąc schudłam 8 kilo. A kolejne cztery miesiące moja waga nawet nie drgnęła w górę. Leżałam i z kalendarzem w ręku odliczałam dni do końca pierwszego trymestru. W końcu każdy mówił, że po 12 tygodniu minie. Gówno prawda. Minął i 16 tydzień ciąży a ja ciągle byłam na tym samym etapie. Jedynym jedzeniem jakie w tym czasie jadłam były solone chipsy, arbuz i chleb obłożony chipsami. Na nic innego nie mogłam patrzeć. Po pewnym czasie arbuza z diety wykluczyliśmy, bo i on wybrał nie tą drogę wyjścia, którą powinien, więc już go oglądać więcej nie mogłam.
Podczas gdy Pani leżała ( i rzygała) w domu panował totalny chaos. Mój mąż mimo swojego pełnego poświecenia powoli przestał ogarniać to wszystko. Córka straciła na jakiś czas swoją mamę, bo ta nie miała sił na jakikolwiek kontakt z nią. Trzy słowa dziennie przy takim osłabieniu było wszystkim na co było mnie stać. Dom wyglądał jak po jakiejś katastrofie. Bo mąż albo zajmował się dzieckiem, albo był w pracy,albo gotował coś dla nich, albo ogarniał zakupy. Na sprzątanie już czasu brakowało. Ja nawet nie wiedziałam w jakim stanie jest nasza kuchnia. Bo w drodze do kibelka zamykałam oczy by na nią nie patrzeć - doszłam do takiego etapu,że nawet widok niewinnej kuchni, doprowadzał mnie do odruchów wymiotnych. Wspomnieć też tu wypada o pannie lodówce. Ta to dopiero miała w tym okresie przesrane. Nienawidziłam suki ! Po prostu śmierdziała - choć tylko ponoć ja to czułam. Każde uchylenie jej drzwiczek musiało być okraszone pewnym rytuałem - czyli jak największym odizolowaniem mnie od niej. Nie raz mój luby jadł obiad na balkonie, przemykając obok mnie bezszelestnie z talerzem pod pachą. Ja wtedy nurkowałam pod kołdrą i zatykałam nos.
Mimo pełnej organizacji mojej rodziny, zdarzały się dni, kiedy przyszło mi zostać samej z dzieckiem. Miałam wtedy wybór. Męczyć się z nią przez jakieś 9 godzin,albo jakoś odprowadzić ją do przedszkola. Trzy razy podjęłam wyzwanie. Tak jak wstałam,w tym w czym leżałam, wybierałam się w podróż - dwa przystanki tramwajem plus dość długi spacer w obie strony. Do dziś uważam za cud, że nikt nie wezwał policji, że pijana matka dziecko prowadzi. Szłam ledwo co, od krawężnika do krawężnika, pełna nadziei ,że moje dziecko nie będzie do mnie zbyt wiele mówiło. Tak! Dla mnie każde słowo było wtedy wysiłkiem nie do pokonania. W drodze powrotnej, siadałam gdzie popadnie i zbierałam siły na kolejne kilka kroków, by tylko dotrzeć do domu.
Godziny w łóżku płynęły strasznie wolno. Od około dziesiątej odliczałam czas, by już ujrzeć co najmniej 19 na zegarze. Wtedy wiedziałam, że niedługo nastąpi sen, a to było coś co pozwalało mi przetrwać. Bo wtedy nie czułam głodu, wtedy nie czułam zapachów i wtedy nie rzygałam.
W takim oto stanie spędziłam jakieś cztery miesiące. Raz po raz opuszczałam swoją bazę by wyjść do lekarza na kontrolę. Ledwo co się myłam, bo zapach mydła, antyperspirantu, pasty do zębów był nie do zniesienia. Codzienna walka ze szczoteczką, która powodowała u mnie wymioty, codzienne godzinne patrzenie na kromkę chleba i decyzja czy warto ją jeść. Organizm jej bardzo pragnął ale mózg nie chciał wyrazić zgody. Kto tego nie przeżył nigdy tego nie zrozumie. Całe otoczenie myślało, że ja mam tak jak większość ciężarnych. Że mnie mdli, że muszę się przełamać, że muszę jeść, że mam chodzić na spacery, wstać z łóżka. Tego nie dało się zrobić. Miałam poryty przełyk, zmniejszony żołądek, niesforną wątrobę i zniszczoną psychikę. Nienawidziłam rano otwierać oczu. Pierwsze pięć minut i już wiedziałam, że jeszcze nie nadszedł ten dzień, że już to minęło. Straciłam nadzieję, że kiedykolwiek pozbędę się tego stanu. Myślałam,że nawet jak urodzę, to i tak mi to zostanie, bo jestem zniszczona i nie potrafię już normalnie przyjmować pokarmu. Dni mijały, nastał jakoś 5-6 miesiąc. Było lepiej. Pojawiła się nadzieja. Bywały lepsze i gorsze dni, ale zaczynałam funkcjonować. Jakoś szło. Ale co jakiś czas lądowałam w łóżku z nawrotem tego co było. Nie mogłam się nigdzie umówić, bo nigdy nie wiedziałam czy nie będzie to akurat mój gorszy dzień.
Jakoś w siódmym miesiącu było już w miarę dobrze. Jednak wymioty trzymały mnie do końca ciąży. Cieszę się niezmiernie, że zmieniliśmy mieszkanie, że jest inna okolica. Inna kuchnia i inna lodówka. Bo rysa w moim mózgu jest tak duża, że dziś na samą myśl o starych klimatach- w których to wszystko się odbywało zaczyna mnie mdlić. Nadal mam listę zakazanych zapachów, przedmiotów i miejsc. Mój ulubiony gzik, szare kluski czy perfum odeszły w zapomnienie. Do dziś nie mogę na to patrzeć, nie mogę używać pewnych kosmetyków. Omijam wszystko co kojarzy mi się z tamtym okresem. Nie mogę iść nawet do Ikei , bo do teraz pamiętam widok tego hot doga i rzyganie na parkingu przed wejściem. Mam blokadę psychiczną ,by znów odwiedzić ten sklep.
W pierwszych chwilach ciąży byłam wrakiem człowieka. Nie cieszyłam się niczym. Myślałam tylko jak przetrwać kolejny dzień. Czasem żałowałam,że jestem w ciąży. Perspektywa kolejnych pięciu miesięcy w takim stanie była okropna. To prawie pół roku. Nie wiedziałam jak to przetrwać. Nie wiedziałam, kiedy minie. Nic mi nie pomagało! Nic! Ta cała niemoc jedzenia, to poczucie głodu było okropne.
Spotkałam w swym życiu jedną kobietę, która przechodziła przez to samo. Rozmawiałyśmy jak byśmy znały się od lat. Ona rozumiała każde moje słowo. Ja zaczynałam zdanie, ona kończyła. Ona tak samo nie była rozumiana w swym otoczeniu. Nikt, kto tego nie doświadczył nie jest w stanie wyobrazić sobie jaki to ból. Tak - ból! bo nie dość że boli ten stan rzeczy który cię dopadł, to boli też brak zrozumienia.
I misją moją jest teraz to, że może któraś przyszła mama, która walczy z podobną przypadłością to kiedyś przeczyta i pomyśli wtedy sobie,że ona też spotkała jedną jedyną osobę ,która to przeżyła. To ma być moje wsparcie dla tej mamy i znak,że ja rozumiem. Rozumiem jak najbardziej co przechodzi i trzymam mocno kciuki, żeby już było po wszystkim. Ten wpis ma być dla niej grupą wsparcia, gestem zrozumienia.
I szkoda tylko,że mimo coraz większej ochoty nie będę mogła mieć już więcej dzieci. Bo co z tego,że organizm mój może uczynić mnie jeszcze mamą, jak moja psychika na żadną więcej ciążę nie wyraża zgody. Gdybym miała przejść przez to raz jeszcze, nie podołałabym. Wiem to.
poniedziałek, 18 stycznia 2016
Na stół proszę! - czyli cesarka - mój kaprys!
Dziecko - weszło - to wyjść musi. Tyle tylko ,że ta druga opcja wydaje się mniej przyjemniejsza.
Temat jak rodzić, poruszany był już tysiące razy. Jednak czuję się w obowiązku napisać parę słów od siebie na temat cesarskiego cięcia. Jako mama po dwóch cesarkach szanuję wybór każdej kobiety co do porodu. Mało tego, dla mnie te, które rodziły naturalnie są mistrzyniami i nadkobietami, szkoda tylko, że mnie postrzega się zazwyczaj trochę inaczej.
Ile razy można przeczytać, że cesarka to nie poród, ile razy napotykamy na wpisy, że jesteśmy gorsze, bo nie poczułyśmy tego okropnego bólu, ile razy zarzuca nam się, że naraziłyśmy swoje dziecko na wszystko co złe, bo poród naturalny jest najlepszy ?!
Nie chcę z tym dyskutować. Zdaję sobie sprawę, że postępować zgodnie z naturą jest lepiej. Ale niech inni zdadzą sobie sprawę z tego ,że czasami tak się po prostu nie da. Dla matki, która dostaje w ramiona swoje nowo narodzone dziecko nie jest ważne w jaki sposób ono przyszło na świat. Ważne, że już jest - całe i zdrowe!
I co z tego, że po cesarce nie można napisać ile godzin się rodziło, jak się namęczyło. Nie można konkurować z koleżankami " ty tylko sześc godzin rodziłaś? - szczęściara, ja 14!" Czy to w domyśle znaczy - jestem jeszcze lepszą matką, bo czułam ten ból dłużej?? W takim razie jaką ja jestem matką, jak przyszłam na gotowe, wskoczyłam na stół, znieczulili mnie i było po wszystkim??
Cesarka to nie zabieg kosmetyczny, gdzie tylko leżysz i pachniesz -to tak samo duży stres, to poważna operacja, to o wiele dłuższe dochodzenie do siebie. Z pociętym brzuchem nie jest fajnie. Trochę musi potrwać nim będziesz mogla głośno się zaśmiać lub porządnie odkaszlnąć ( pomijając już wszystkie niepożądane rzeczy ,które po zabiegu mogą się przyplątać)
Dlaczego więc zapragnęłam, by moje dziecko właśnie w taki sposób się narodziło??
Bo bardziej od pociętego brzucha bałam się właśnie tego bólu, jaki jest przy porodzie naturalnym. Proste!!!
Teoretycznie nie mogłam wymyślić sobie - chcę cesarkę , zróbcie mi ją! W praktyce jednak jest inaczej. I wcale nie musiałam nic nikomu pod stołem podsuwać. Po prostu po pierwszym cięciu miałam prawo wyboru jak chcę urodzić drugie dziecko ( a pierwsze cięcie dziecko zafundowało mi samo). I mimo, że pięć lat temu moja cesarka przebiegła błyskawicznie, w znieczuleniu ogólnym, to niestety po wszystkim już, musiałam się zmagać z zakażeniem jakie mnie dopadło. To sprawiło że proces dochodzenia do siebie znacznie się wydłużył i nie było już tak kolorowo, jak by się mogło wydawać. Jednak twarda jestem i postanowiłam, że drugi raz zdecyduję się na to samo . Dziś nie żałuję, bo ten drugi raz, mimo, że start miał gorszy to końcówkę znacznie lepszą. I tu było mi dane sprawdzić przez kilka godzin, jak może boleć poród naturalny. Choć i tak nie doszłam zapewne do tego najgorszego etapu bólu. Dlatego ani trochę nie żałuję. Ani odrobiny. Ani ciut ciut.
I chcę o tym głośno powiedzieć, bo nie lubię jak się ocenia matki pod względem tego, w jaki sposób rodziły dziecko. Czy to jest ważne??
Ja miałam możliwość wyboru, zdecydowałam jak chcę urodzić. Wiele mam tego wyboru nie ma, po prostu w czasie porodu zapadają pewne decyzje. Nieraz są to decyzje ratujące życie matki i dziecka, więc nie ocieniajmy tego zbyt pochopnie. Ocenić to można tutaj mnie - księżniczka bólu się wystraszyła i poszła na łatwiznę. Amen! Tak właśnie było. Po prostu lubię jak mnie ktoś rozpruwa i grzebie mi w brzuchu.
A całkiem poważnie - nie namawiam nikogo do takiego pójścia na łatwiznę. Niektórym może wydaje się że cesarki są teraz modne, że to lepsza opcja , bo nikt nie próbuje przecisnąć przez ciebie czegoś w wielkości arbuza. Niestety, można poznać wiele historii mam, które cesarkę wspominają jako najgorsze piekło i nie wyobrażają sobie ponownie takiego porodu.
Nie ma złotego środka. Decydując się na dziecko trzeba być świadomym ,że jakoś je trzeba wydać na świat.a szpital to nie wakacje i pobyt w sanatorium.
I mimo tego, że ja swych decyzji nie żałuję, to brakowało mi bardzo tego pierwszego kontaktu z dzieckiem. Za pierwszym razem nie było mi dane przeżyć porodu w żaden sposób - bo po prostu spałam. Za drugim razem byłam świadoma, ale co to za mistyczna chwila, gdy cały personel medyczny gada sobie o tym co jadł na obiad, jak było w górach i gdzie się wybiera na święta. Ty leżysz, nic nie czujesz i czekasz na ten pierwszy krzyk, próbując uczynić te chwile jak najpiękniejszą. Po wszystkim pokazują ci dziecko dosłownie na sekundę a ciebie zszywają. To tata ma z nim pierwszy kontakt. To on poznaje jego wagę, widzi jak je szczepią. Ty dopiero za jakieś pół godziny możesz dotknąć, przytulić ,położyć na piersi. A to pół godziny zazwyczaj trwa wieczność. To wielki minus cięcia cesarskiego. Ale podobno wszystko ma swoje plusy i minusy.
A więc drogie mamy - rodźmy dzieci tak, by było nam jak najlepiej! I choć jak najlepiej być oczywiście w tym przypadku nie może, to róbmy wszystko by podczas tych chwil było nam po prostu w miarę dobrze. Nam - nie innym! Nie tym co stoją z boku, czy po drugiej stronie ekranu komputera. Zadbajmy o siebie, swoje dziecko, swój komfort i stan psychiczny. Bo poród to dopiero początek tej długiej drogi zwanej dalej macierzyństwem , a na to trzeba mieć dużo siły.
Temat jak rodzić, poruszany był już tysiące razy. Jednak czuję się w obowiązku napisać parę słów od siebie na temat cesarskiego cięcia. Jako mama po dwóch cesarkach szanuję wybór każdej kobiety co do porodu. Mało tego, dla mnie te, które rodziły naturalnie są mistrzyniami i nadkobietami, szkoda tylko, że mnie postrzega się zazwyczaj trochę inaczej.
Ile razy można przeczytać, że cesarka to nie poród, ile razy napotykamy na wpisy, że jesteśmy gorsze, bo nie poczułyśmy tego okropnego bólu, ile razy zarzuca nam się, że naraziłyśmy swoje dziecko na wszystko co złe, bo poród naturalny jest najlepszy ?!
Nie chcę z tym dyskutować. Zdaję sobie sprawę, że postępować zgodnie z naturą jest lepiej. Ale niech inni zdadzą sobie sprawę z tego ,że czasami tak się po prostu nie da. Dla matki, która dostaje w ramiona swoje nowo narodzone dziecko nie jest ważne w jaki sposób ono przyszło na świat. Ważne, że już jest - całe i zdrowe!
I co z tego, że po cesarce nie można napisać ile godzin się rodziło, jak się namęczyło. Nie można konkurować z koleżankami " ty tylko sześc godzin rodziłaś? - szczęściara, ja 14!" Czy to w domyśle znaczy - jestem jeszcze lepszą matką, bo czułam ten ból dłużej?? W takim razie jaką ja jestem matką, jak przyszłam na gotowe, wskoczyłam na stół, znieczulili mnie i było po wszystkim??
Cesarka to nie zabieg kosmetyczny, gdzie tylko leżysz i pachniesz -to tak samo duży stres, to poważna operacja, to o wiele dłuższe dochodzenie do siebie. Z pociętym brzuchem nie jest fajnie. Trochę musi potrwać nim będziesz mogla głośno się zaśmiać lub porządnie odkaszlnąć ( pomijając już wszystkie niepożądane rzeczy ,które po zabiegu mogą się przyplątać)
Dlaczego więc zapragnęłam, by moje dziecko właśnie w taki sposób się narodziło??
Bo bardziej od pociętego brzucha bałam się właśnie tego bólu, jaki jest przy porodzie naturalnym. Proste!!!
Teoretycznie nie mogłam wymyślić sobie - chcę cesarkę , zróbcie mi ją! W praktyce jednak jest inaczej. I wcale nie musiałam nic nikomu pod stołem podsuwać. Po prostu po pierwszym cięciu miałam prawo wyboru jak chcę urodzić drugie dziecko ( a pierwsze cięcie dziecko zafundowało mi samo). I mimo, że pięć lat temu moja cesarka przebiegła błyskawicznie, w znieczuleniu ogólnym, to niestety po wszystkim już, musiałam się zmagać z zakażeniem jakie mnie dopadło. To sprawiło że proces dochodzenia do siebie znacznie się wydłużył i nie było już tak kolorowo, jak by się mogło wydawać. Jednak twarda jestem i postanowiłam, że drugi raz zdecyduję się na to samo . Dziś nie żałuję, bo ten drugi raz, mimo, że start miał gorszy to końcówkę znacznie lepszą. I tu było mi dane sprawdzić przez kilka godzin, jak może boleć poród naturalny. Choć i tak nie doszłam zapewne do tego najgorszego etapu bólu. Dlatego ani trochę nie żałuję. Ani odrobiny. Ani ciut ciut.
I chcę o tym głośno powiedzieć, bo nie lubię jak się ocenia matki pod względem tego, w jaki sposób rodziły dziecko. Czy to jest ważne??
Ja miałam możliwość wyboru, zdecydowałam jak chcę urodzić. Wiele mam tego wyboru nie ma, po prostu w czasie porodu zapadają pewne decyzje. Nieraz są to decyzje ratujące życie matki i dziecka, więc nie ocieniajmy tego zbyt pochopnie. Ocenić to można tutaj mnie - księżniczka bólu się wystraszyła i poszła na łatwiznę. Amen! Tak właśnie było. Po prostu lubię jak mnie ktoś rozpruwa i grzebie mi w brzuchu.
A całkiem poważnie - nie namawiam nikogo do takiego pójścia na łatwiznę. Niektórym może wydaje się że cesarki są teraz modne, że to lepsza opcja , bo nikt nie próbuje przecisnąć przez ciebie czegoś w wielkości arbuza. Niestety, można poznać wiele historii mam, które cesarkę wspominają jako najgorsze piekło i nie wyobrażają sobie ponownie takiego porodu.
Nie ma złotego środka. Decydując się na dziecko trzeba być świadomym ,że jakoś je trzeba wydać na świat.a szpital to nie wakacje i pobyt w sanatorium.
I mimo tego, że ja swych decyzji nie żałuję, to brakowało mi bardzo tego pierwszego kontaktu z dzieckiem. Za pierwszym razem nie było mi dane przeżyć porodu w żaden sposób - bo po prostu spałam. Za drugim razem byłam świadoma, ale co to za mistyczna chwila, gdy cały personel medyczny gada sobie o tym co jadł na obiad, jak było w górach i gdzie się wybiera na święta. Ty leżysz, nic nie czujesz i czekasz na ten pierwszy krzyk, próbując uczynić te chwile jak najpiękniejszą. Po wszystkim pokazują ci dziecko dosłownie na sekundę a ciebie zszywają. To tata ma z nim pierwszy kontakt. To on poznaje jego wagę, widzi jak je szczepią. Ty dopiero za jakieś pół godziny możesz dotknąć, przytulić ,położyć na piersi. A to pół godziny zazwyczaj trwa wieczność. To wielki minus cięcia cesarskiego. Ale podobno wszystko ma swoje plusy i minusy.
A więc drogie mamy - rodźmy dzieci tak, by było nam jak najlepiej! I choć jak najlepiej być oczywiście w tym przypadku nie może, to róbmy wszystko by podczas tych chwil było nam po prostu w miarę dobrze. Nam - nie innym! Nie tym co stoją z boku, czy po drugiej stronie ekranu komputera. Zadbajmy o siebie, swoje dziecko, swój komfort i stan psychiczny. Bo poród to dopiero początek tej długiej drogi zwanej dalej macierzyństwem , a na to trzeba mieć dużo siły.
piątek, 15 stycznia 2016
Pochmurne macierzyństwo ...
...Bo słońce czasami krzywo świeci.
Zostajesz mamą, bo chciałaś, bo planowałaś, bo się przytrafiło - nieważne. Ważne ,że zapewniałaś dziecku dom w swoim brzuchu przez długie miesiące, a na końcu odliczałaś każdy dzień, godzinę, minutę i czekałaś z niecierpliwością by to już nastąpiło, by w końcu się urodziło i było już z wami.
Po pewnym czasie jednak przychodzi ci do głowy myśl- po co ja się tak spieszyłam, po co poganiałam czas?! Przecież jeszcze mogłam z dobry tydzień się wyspać, poleżeć, wypocząć.
Macierzyństwo to ciężka harówka i nikt mi nie wmówi,że jest inaczej. I nie ważne czy jesteś mamą po raz pierwszy, czy masz już więcej dzieci na koncie. Każdej z nas prędzej czy później jest ciężko.
Pierwsze trzy tygodnie jakoś idą. Bo zazwyczaj tata zostaje w domu i pomaga, dziecko jeszcze nie do końca wyklute, więc głównie je i śpi...o tak, śpi w dzień, odłożone po karmieniu do swojego gniazda przesypia czasem 30 minut, a czasem 4 godziny ciurkiem, a Ty masz chwilę dla siebie - tę chwilę która za jakiś miesiąc zacznie powoli znikać.
Im dziecko starsze, tym więcej uwagi trzeba mu poświecić - Ameryki tu nie odkryłam, ale odkryłam to, że w tym czasie zaczynają nam matkom siadać bateryjki.
Czytasz te internety i wniosek Ci sie nasuwa tylko jeden - wszystkie kobiety z dzieckiem pod pachą są jakieś takie zadowolone, a relacja matka-dziecko wygląda wręcz idealnie. Tu zdjęcie z uśmiechnietym szkrabem, tam z dwoma, mama bez sińców pod oczami, uczesana, radosna.
Co więc ze mną jest nie tak? Czyżbym była aż tak słaba,że nie ogarniam tej mojej gromady (aż) dwójki dzieci? Dlaczego mnie one denerwują, dlaczego zaczynam przed nimi uciekać w najbardziej ciemny kąt domu??
Ale wystarczy tylko pociągnąć za język najbliższe ci koleżanki i prawda zaczyna być zupełnie inna. Każda prędzej czy później przyzna się, że miała podobne beznadziejne chwile. To cię jakoś pociesza ,ale dlaczego tak się dzieje , skoro tak bardzo chciałaś tego dziecka, a teraz patrzysz na nie jak na przybysza z innej planety, którego misją jest wyssanie z ciebie ostatniej kropli energii ?!
Osobiście jestem na etapie drugiego miesiąca młodszej Grajdoły. Nasza współpraca układała się dotychczas doskonale. Miałam czas by posprzątać, by jako tako się najeść, by otworzyć laptopa, czasem zrobić coś na obiad. Nieraz samodzielnie, nieraz z obciążeniem na ramieniu , ale szło.
Teraz coś się poprzestawiało. Grajdoł , co usiąść jeszcze nie potrafi, ledwo cokolwiek w rękę chwyci, chce poznawać świat. Nie chce spać, nie chce leżeć - chce być na mamie - dosłownie, na mamie, bo to nie to,że weźmiesz z łóżeczka na ręce , musisz jeszcze odpowiednią pozycję ustawić. Najlepiej w pionie, by to coś na tym suficie (cokolwiek tam jest) było lepiej widoczne. I tak nieraz możemy cały dzień (czasem też i całą noc). Po pewnym więc czasie, po kilku takich dniach matka-nosicielka zaczyna czuć dyskomfort (mówiąc delikatnie), ona po prostu zaczyna być przemęczona i sfrustrowana. Bo Grajdoł zamiast zając się choć na chwilę sobą - się drze. A tu ręce bolą, kręgosłup siada... lecz olać Grajdoła trudno bo to darcie się jest coraz bardziej intensywne i głośne. I tak się bawicie godzinami. Ale tylko jednej z was się ta zabawa podoba. Matce , która ma jeszcze starszego Grajdoła pod opieką zaczyna być w tyłku źle. Bo jedna ryczy - bo tak temu, a druga bo Małgosia ładniej piszę literkę "S". Wiadomo, że w pierwszej chwili robi się wszystko by być super-matką, by to ogarnąć, ale kolejny każdy taki dzień cię wypala. I najpierw walczysz dzielnie. Jednej głowa leży wygodnie w zagięciu twojego prawego łokcia, drugiej chcesz pomoc przy tej cholernej literce, ale pisanie "S" lewą ręką w pozycji pół-ugiętej wychodzi ci chyba gorzej niż tej całej Małgosi. Dodając do tego kolejną nieprzespaną noc, twój mózg zaczyna wysuwać powoli białą flagę. Z super-matki stajesz się człowiekiem - po prostu zwykłym śmiertelnikiem, który też ma jakieś granice dobrego humoru, energii i siły. I co z tego ,że z opowiadania co było w przedszkolu słyszysz tylko co piąte słowo, że odruchowo mówisz "yhm" nie wiedząc nawet o czym jest owa opowieść. Co z tego ,że młodsze dziecko zaczynasz traktować jak przedmiot - podnieść, nakarmić, umyć, wyciszyć, odłożyć. Co z tego że godzina 17 jest tą magiczną, bo jeszcze tylko dwie godziny i powoli pójdziemy spać ( oczywiście ,że powoli, bo proces usypiania potrwa co najmniej do 21, ale w dziewiętnastej jest zawsze ta iskierka nadziei) I nawet co z tego ,że w przypływie złości powiesz do tego dwumiesięczniaka kilka niezbyt miłych słów.??No nic! W końcu człowiekiem jestem, marną istotą. I nie wstydzę się powiedzieć głośno,że czasem mam ochotę porzucić rodzinę. Po prostu, czasem są takie chwile. Takie kiedy się zastanawiam czy skok z 6 piętra uszkodzi mnie na tyle, że już mnie nie poskładają, czy jak nagle zniknę, to czy na każdym słupie będzie moje zdjęcie, czy może mój mąż zrozumie mój sprytny plan i nie będzie mnie za bardzo szukał?! To takie chwile kiedy z przemęczenia zapominasz,że musisz zrobić siku , że cztery godziny temu chciało ci się pić. Takie kiedy patrzysz na swoje dzieci i zastanawiasz się po co ci to było... i takie kiedy te dwa łebki wydające z siebie coraz to głośniejsze odgłosy , masz ochotę po prostu ukręcić. I tu nie trzeba być wcale złym, nieczułym człowiekiem, Takie myśli są normalne,to bunt twojego organizmu, który krzyczy do ciebie by naładować baterie.
Przy drugim dziecku staram się zrozumieć ,że te złe myśli nie są tak naprawde złe, dopóki nie robią krzywdy moim dzieciom. A krzywdy im żadnej nie wyrządzają, bo to tylko moje myśli, moje mruczenie pod nosem, moje przeklinanie i ciche wołanie o pomoc. Kochając te dwie Grajdoły, nie potrafiłabym ich w żaden sposób skrzywdzić, nie ważnie ile energii by ze mnie wyssały. I na tym właśnie polega ta walka, na tym właśnie polega moja ulga - czasem trzeba się wykrzyczeć, wyjść, zamknąć w łazience , porozmawiać z kimś. Czasem wystarczy się po prostu wyspać.
I potem, gdy przychodzi nowy dzień, a kreska baterii osiąga u ciebie full ( lub też prawie full) , nagle zdajesz sobie sprawę, że to darcie się jest jakby bardziej ciche, to nie spanie nie jest niczym złym, a noszenie na rękach jest nawet całkiem przyjemne....wiesz nawet co było na obiad w przedszkolu i że Małgosia gorzej pisze "Zet" .
Wszystko wraca do normy. Słonko wychodzi zza chmury , jednak Ty i tak wiesz, że załamanie pogody może znowu niedługo nadejść,ale teraz jesteś o tyle mądrzejsza ,że masz w pogotowiu przygotowany parasol.
Zostajesz mamą, bo chciałaś, bo planowałaś, bo się przytrafiło - nieważne. Ważne ,że zapewniałaś dziecku dom w swoim brzuchu przez długie miesiące, a na końcu odliczałaś każdy dzień, godzinę, minutę i czekałaś z niecierpliwością by to już nastąpiło, by w końcu się urodziło i było już z wami.
Po pewnym czasie jednak przychodzi ci do głowy myśl- po co ja się tak spieszyłam, po co poganiałam czas?! Przecież jeszcze mogłam z dobry tydzień się wyspać, poleżeć, wypocząć.
Macierzyństwo to ciężka harówka i nikt mi nie wmówi,że jest inaczej. I nie ważne czy jesteś mamą po raz pierwszy, czy masz już więcej dzieci na koncie. Każdej z nas prędzej czy później jest ciężko.
Pierwsze trzy tygodnie jakoś idą. Bo zazwyczaj tata zostaje w domu i pomaga, dziecko jeszcze nie do końca wyklute, więc głównie je i śpi...o tak, śpi w dzień, odłożone po karmieniu do swojego gniazda przesypia czasem 30 minut, a czasem 4 godziny ciurkiem, a Ty masz chwilę dla siebie - tę chwilę która za jakiś miesiąc zacznie powoli znikać.
Im dziecko starsze, tym więcej uwagi trzeba mu poświecić - Ameryki tu nie odkryłam, ale odkryłam to, że w tym czasie zaczynają nam matkom siadać bateryjki.
Czytasz te internety i wniosek Ci sie nasuwa tylko jeden - wszystkie kobiety z dzieckiem pod pachą są jakieś takie zadowolone, a relacja matka-dziecko wygląda wręcz idealnie. Tu zdjęcie z uśmiechnietym szkrabem, tam z dwoma, mama bez sińców pod oczami, uczesana, radosna.
Co więc ze mną jest nie tak? Czyżbym była aż tak słaba,że nie ogarniam tej mojej gromady (aż) dwójki dzieci? Dlaczego mnie one denerwują, dlaczego zaczynam przed nimi uciekać w najbardziej ciemny kąt domu??
Ale wystarczy tylko pociągnąć za język najbliższe ci koleżanki i prawda zaczyna być zupełnie inna. Każda prędzej czy później przyzna się, że miała podobne beznadziejne chwile. To cię jakoś pociesza ,ale dlaczego tak się dzieje , skoro tak bardzo chciałaś tego dziecka, a teraz patrzysz na nie jak na przybysza z innej planety, którego misją jest wyssanie z ciebie ostatniej kropli energii ?!
Osobiście jestem na etapie drugiego miesiąca młodszej Grajdoły. Nasza współpraca układała się dotychczas doskonale. Miałam czas by posprzątać, by jako tako się najeść, by otworzyć laptopa, czasem zrobić coś na obiad. Nieraz samodzielnie, nieraz z obciążeniem na ramieniu , ale szło.
Teraz coś się poprzestawiało. Grajdoł , co usiąść jeszcze nie potrafi, ledwo cokolwiek w rękę chwyci, chce poznawać świat. Nie chce spać, nie chce leżeć - chce być na mamie - dosłownie, na mamie, bo to nie to,że weźmiesz z łóżeczka na ręce , musisz jeszcze odpowiednią pozycję ustawić. Najlepiej w pionie, by to coś na tym suficie (cokolwiek tam jest) było lepiej widoczne. I tak nieraz możemy cały dzień (czasem też i całą noc). Po pewnym więc czasie, po kilku takich dniach matka-nosicielka zaczyna czuć dyskomfort (mówiąc delikatnie), ona po prostu zaczyna być przemęczona i sfrustrowana. Bo Grajdoł zamiast zając się choć na chwilę sobą - się drze. A tu ręce bolą, kręgosłup siada... lecz olać Grajdoła trudno bo to darcie się jest coraz bardziej intensywne i głośne. I tak się bawicie godzinami. Ale tylko jednej z was się ta zabawa podoba. Matce , która ma jeszcze starszego Grajdoła pod opieką zaczyna być w tyłku źle. Bo jedna ryczy - bo tak temu, a druga bo Małgosia ładniej piszę literkę "S". Wiadomo, że w pierwszej chwili robi się wszystko by być super-matką, by to ogarnąć, ale kolejny każdy taki dzień cię wypala. I najpierw walczysz dzielnie. Jednej głowa leży wygodnie w zagięciu twojego prawego łokcia, drugiej chcesz pomoc przy tej cholernej literce, ale pisanie "S" lewą ręką w pozycji pół-ugiętej wychodzi ci chyba gorzej niż tej całej Małgosi. Dodając do tego kolejną nieprzespaną noc, twój mózg zaczyna wysuwać powoli białą flagę. Z super-matki stajesz się człowiekiem - po prostu zwykłym śmiertelnikiem, który też ma jakieś granice dobrego humoru, energii i siły. I co z tego ,że z opowiadania co było w przedszkolu słyszysz tylko co piąte słowo, że odruchowo mówisz "yhm" nie wiedząc nawet o czym jest owa opowieść. Co z tego ,że młodsze dziecko zaczynasz traktować jak przedmiot - podnieść, nakarmić, umyć, wyciszyć, odłożyć. Co z tego że godzina 17 jest tą magiczną, bo jeszcze tylko dwie godziny i powoli pójdziemy spać ( oczywiście ,że powoli, bo proces usypiania potrwa co najmniej do 21, ale w dziewiętnastej jest zawsze ta iskierka nadziei) I nawet co z tego ,że w przypływie złości powiesz do tego dwumiesięczniaka kilka niezbyt miłych słów.??No nic! W końcu człowiekiem jestem, marną istotą. I nie wstydzę się powiedzieć głośno,że czasem mam ochotę porzucić rodzinę. Po prostu, czasem są takie chwile. Takie kiedy się zastanawiam czy skok z 6 piętra uszkodzi mnie na tyle, że już mnie nie poskładają, czy jak nagle zniknę, to czy na każdym słupie będzie moje zdjęcie, czy może mój mąż zrozumie mój sprytny plan i nie będzie mnie za bardzo szukał?! To takie chwile kiedy z przemęczenia zapominasz,że musisz zrobić siku , że cztery godziny temu chciało ci się pić. Takie kiedy patrzysz na swoje dzieci i zastanawiasz się po co ci to było... i takie kiedy te dwa łebki wydające z siebie coraz to głośniejsze odgłosy , masz ochotę po prostu ukręcić. I tu nie trzeba być wcale złym, nieczułym człowiekiem, Takie myśli są normalne,to bunt twojego organizmu, który krzyczy do ciebie by naładować baterie.
Przy drugim dziecku staram się zrozumieć ,że te złe myśli nie są tak naprawde złe, dopóki nie robią krzywdy moim dzieciom. A krzywdy im żadnej nie wyrządzają, bo to tylko moje myśli, moje mruczenie pod nosem, moje przeklinanie i ciche wołanie o pomoc. Kochając te dwie Grajdoły, nie potrafiłabym ich w żaden sposób skrzywdzić, nie ważnie ile energii by ze mnie wyssały. I na tym właśnie polega ta walka, na tym właśnie polega moja ulga - czasem trzeba się wykrzyczeć, wyjść, zamknąć w łazience , porozmawiać z kimś. Czasem wystarczy się po prostu wyspać.
I potem, gdy przychodzi nowy dzień, a kreska baterii osiąga u ciebie full ( lub też prawie full) , nagle zdajesz sobie sprawę, że to darcie się jest jakby bardziej ciche, to nie spanie nie jest niczym złym, a noszenie na rękach jest nawet całkiem przyjemne....wiesz nawet co było na obiad w przedszkolu i że Małgosia gorzej pisze "Zet" .
Wszystko wraca do normy. Słonko wychodzi zza chmury , jednak Ty i tak wiesz, że załamanie pogody może znowu niedługo nadejść,ale teraz jesteś o tyle mądrzejsza ,że masz w pogotowiu przygotowany parasol.
wtorek, 10 listopada 2015
I co? Urodziłaś już??
Oczywiście mamo, 3 dni temu!
Tak chciałoby się z pełną powagą odpowiedzieć, bo jak inaczej można zareagować na to bezsensowne, częste i przygnębiające pytanie ??
Przecież w dzisiejszej dobie internetu, smartfonów,mmsów, fejsbuków, i innych sieciowych szmatławców, zachowanie tej oto radosnej nowiny graniczyłoby z cudem!
Nie wiem czy w ludziach rodzi się obawa, że gołąb pocztowy nie dotrze z wiadomością na czas, albo,że padnie po drodze z powodu mgły i silnych wiatrów, ale moi drodzy...moi drodzy najbliżsi, naprawdę będziecie pierwsi do których ta cudowna wieść dotrze.
A teraz ręka z tlefonu i odpuście sobie tę kontrolę osiem razy dziennie. Bo ja w swoim obecnym stanie frustracji, rozgoryczenia i przemęczenia już tego znieść nie mogę!!
Marzę, by już urodzić, sama bym chciała wiedzieć kiedy to nastąpi, chciałabym też żeby już nie bolało, a wasze ponaglanie, dopytywanie się i każdorazowe zdziwienie- dlaczego jeszcze nie mam dziecka przy cycku, zaczynam traktować jako psychiczne znęcanie się nad moją osobą.
Bo po co nastawiać budzik, skoro i tak rano obudzi cię sms o treści " już? bo od 22 się nie odzywasz". Po co doszukiwać się regularnych skurczy, jak dostajesz dobrą radę typu " tak sobie myślę,że fajnie jak byś urodziła w ten weekend, do środy byś na pewno wyszła, potem jest święto i długi weekend i byłabyś już z dzieciakiem w domu" , po co czekać na pękniecie pęcherza jak i tak " najlepiej jechać rodzić ok 5 -6 rano, bo potem jesteś 3 godziny na wybudzeniowej, a potem jak już na oddział trafiasz, to masz jeszcze odwiedziny i studentki - wiec zawsze ktoś pomoże"
Nie wiem na co ja tak naiwnie czekam?? Może warto by spróbować pojechać na porodówkę i na pytanie co się dzieje? Odpowiedzieć po prostu" Jest dobra godzina, idealna data i rodzina ponagla...więc oto i jestem! Na stół proszę! "
Tak mnie korci, tak mnie kręci, tak mi bezpieczniej z myślą by moją mamę i siostrę poinformować dopiero jak już się w domu, w swym gnieździe rozłożę po powrocie ze szpitala. O ! Jakie by to było cudowne i komfortowe dla mojej psychiki. Niestety tak się nie da. Ktoś z otoczenia prędzej czy później pęknie, a wtedy to ja wyjdę na tą najgorszą , co dzieciaka trzy dni w szpitalu ukrywała.
I teksty o świeżym powietrzu, myciu okien, wchodzeniu po schodach też nie pomagają. Tak samo jak to,że sąsiadka z ósmego już urodziła, a ta Anka od wuja Zenka co miała termin na grudzień już z wózkiem po wsi jeździ. Kopy motywacyjne pt. " coś czuję,że urodzisz dwa tygodnie po terminie" albo " w życu w tym tygodniu nie urodzisz" też jakoś mijają się z celem.
Ja naprawdę wierzę w to, że to dziecko decyduje kiedy jest gotowe i to ono podejmie decyzję kiedy zaszczyci nas swoją obecnością.
I pozwólcie mi trwać przy tej myśli, bo tylko to mnie jako tako trzyma jeszcze w ryzach normalności.
Tak chciałoby się z pełną powagą odpowiedzieć, bo jak inaczej można zareagować na to bezsensowne, częste i przygnębiające pytanie ??
Przecież w dzisiejszej dobie internetu, smartfonów,mmsów, fejsbuków, i innych sieciowych szmatławców, zachowanie tej oto radosnej nowiny graniczyłoby z cudem!
Nie wiem czy w ludziach rodzi się obawa, że gołąb pocztowy nie dotrze z wiadomością na czas, albo,że padnie po drodze z powodu mgły i silnych wiatrów, ale moi drodzy...moi drodzy najbliżsi, naprawdę będziecie pierwsi do których ta cudowna wieść dotrze.
A teraz ręka z tlefonu i odpuście sobie tę kontrolę osiem razy dziennie. Bo ja w swoim obecnym stanie frustracji, rozgoryczenia i przemęczenia już tego znieść nie mogę!!
Marzę, by już urodzić, sama bym chciała wiedzieć kiedy to nastąpi, chciałabym też żeby już nie bolało, a wasze ponaglanie, dopytywanie się i każdorazowe zdziwienie- dlaczego jeszcze nie mam dziecka przy cycku, zaczynam traktować jako psychiczne znęcanie się nad moją osobą.
Bo po co nastawiać budzik, skoro i tak rano obudzi cię sms o treści " już? bo od 22 się nie odzywasz". Po co doszukiwać się regularnych skurczy, jak dostajesz dobrą radę typu " tak sobie myślę,że fajnie jak byś urodziła w ten weekend, do środy byś na pewno wyszła, potem jest święto i długi weekend i byłabyś już z dzieciakiem w domu" , po co czekać na pękniecie pęcherza jak i tak " najlepiej jechać rodzić ok 5 -6 rano, bo potem jesteś 3 godziny na wybudzeniowej, a potem jak już na oddział trafiasz, to masz jeszcze odwiedziny i studentki - wiec zawsze ktoś pomoże"
Nie wiem na co ja tak naiwnie czekam?? Może warto by spróbować pojechać na porodówkę i na pytanie co się dzieje? Odpowiedzieć po prostu" Jest dobra godzina, idealna data i rodzina ponagla...więc oto i jestem! Na stół proszę! "
Tak mnie korci, tak mnie kręci, tak mi bezpieczniej z myślą by moją mamę i siostrę poinformować dopiero jak już się w domu, w swym gnieździe rozłożę po powrocie ze szpitala. O ! Jakie by to było cudowne i komfortowe dla mojej psychiki. Niestety tak się nie da. Ktoś z otoczenia prędzej czy później pęknie, a wtedy to ja wyjdę na tą najgorszą , co dzieciaka trzy dni w szpitalu ukrywała.
I teksty o świeżym powietrzu, myciu okien, wchodzeniu po schodach też nie pomagają. Tak samo jak to,że sąsiadka z ósmego już urodziła, a ta Anka od wuja Zenka co miała termin na grudzień już z wózkiem po wsi jeździ. Kopy motywacyjne pt. " coś czuję,że urodzisz dwa tygodnie po terminie" albo " w życu w tym tygodniu nie urodzisz" też jakoś mijają się z celem.
Ja naprawdę wierzę w to, że to dziecko decyduje kiedy jest gotowe i to ono podejmie decyzję kiedy zaszczyci nas swoją obecnością.
I pozwólcie mi trwać przy tej myśli, bo tylko to mnie jako tako trzyma jeszcze w ryzach normalności.
Subskrybuj:
Posty (Atom)