poniedziałek, 18 stycznia 2016

Na stół proszę! - czyli cesarka - mój kaprys!

Dziecko - weszło - to wyjść musi. Tyle tylko ,że ta druga opcja wydaje się mniej przyjemniejsza.
Temat jak rodzić, poruszany był już tysiące razy. Jednak czuję się w obowiązku napisać parę słów od siebie na temat cesarskiego cięcia. Jako mama po dwóch cesarkach szanuję wybór każdej kobiety co do porodu. Mało tego, dla mnie te, które rodziły naturalnie są mistrzyniami i nadkobietami, szkoda tylko, że mnie postrzega się zazwyczaj trochę inaczej.
Ile razy można przeczytać, że cesarka to nie poród, ile razy napotykamy na wpisy, że jesteśmy gorsze, bo nie poczułyśmy tego okropnego bólu, ile razy zarzuca nam się, że naraziłyśmy swoje dziecko na wszystko co złe, bo poród naturalny jest najlepszy ?!
Nie chcę z tym dyskutować. Zdaję sobie sprawę, że postępować zgodnie z naturą jest lepiej. Ale niech inni zdadzą sobie sprawę z tego ,że czasami tak się po prostu nie da. Dla matki, która dostaje w ramiona swoje nowo narodzone dziecko nie jest ważne w jaki sposób ono przyszło na świat. Ważne, że już jest - całe i zdrowe!
I co z tego, że po cesarce nie można napisać ile godzin się rodziło, jak się namęczyło. Nie można konkurować z koleżankami " ty tylko sześc godzin rodziłaś? - szczęściara, ja 14!" Czy to w domyśle znaczy - jestem jeszcze lepszą matką, bo czułam ten ból dłużej??  W takim razie jaką ja jestem matką, jak przyszłam na gotowe, wskoczyłam na stół, znieczulili mnie i było po wszystkim??



 Cesarka to nie zabieg kosmetyczny, gdzie tylko leżysz i pachniesz -to tak samo duży stres, to poważna operacja, to o wiele dłuższe dochodzenie do siebie. Z pociętym brzuchem nie jest fajnie. Trochę musi potrwać nim będziesz mogla głośno się zaśmiać lub porządnie odkaszlnąć ( pomijając już wszystkie niepożądane rzeczy ,które po zabiegu mogą się przyplątać)
Dlaczego więc zapragnęłam, by moje dziecko właśnie w taki sposób się narodziło??
Bo bardziej od pociętego brzucha bałam się właśnie tego bólu, jaki jest przy porodzie naturalnym. Proste!!!
Teoretycznie nie mogłam wymyślić sobie - chcę cesarkę , zróbcie mi ją! W praktyce jednak jest inaczej. I wcale nie musiałam nic nikomu pod stołem podsuwać. Po prostu po pierwszym cięciu miałam prawo wyboru jak chcę urodzić drugie dziecko ( a pierwsze cięcie dziecko zafundowało mi samo). I mimo, że pięć lat temu moja cesarka przebiegła błyskawicznie, w znieczuleniu ogólnym, to niestety po wszystkim już, musiałam się zmagać z zakażeniem jakie mnie dopadło. To sprawiło że proces dochodzenia do siebie znacznie się wydłużył i nie było już tak kolorowo, jak by się mogło wydawać. Jednak twarda jestem  i postanowiłam, że drugi raz zdecyduję się na to samo . Dziś nie żałuję, bo ten drugi raz, mimo, że start miał gorszy to końcówkę znacznie lepszą. I tu było mi dane sprawdzić przez kilka godzin, jak może boleć poród naturalny. Choć i tak nie doszłam zapewne do tego najgorszego etapu bólu. Dlatego ani trochę nie żałuję. Ani odrobiny. Ani ciut ciut.
I chcę  o tym głośno powiedzieć, bo nie lubię jak się ocenia matki pod względem tego, w jaki sposób rodziły dziecko. Czy to jest ważne??
Ja miałam możliwość wyboru, zdecydowałam jak chcę urodzić. Wiele mam tego wyboru nie ma, po prostu w czasie porodu zapadają pewne decyzje. Nieraz są to decyzje ratujące życie matki i dziecka, więc nie ocieniajmy tego zbyt pochopnie. Ocenić to można tutaj mnie -  księżniczka bólu się wystraszyła i poszła na łatwiznę. Amen! Tak właśnie było.  Po prostu lubię jak mnie ktoś rozpruwa i grzebie mi w brzuchu.
A całkiem poważnie - nie namawiam nikogo do takiego pójścia na łatwiznę. Niektórym może wydaje się że cesarki są teraz modne, że to lepsza opcja , bo nikt nie próbuje przecisnąć przez ciebie czegoś w wielkości arbuza. Niestety, można poznać wiele historii mam, które cesarkę wspominają jako najgorsze piekło i nie wyobrażają sobie ponownie takiego porodu.
Nie ma złotego środka. Decydując się na dziecko trzeba być świadomym ,że jakoś je trzeba wydać na świat.a szpital to nie wakacje i pobyt w sanatorium. 
I mimo tego, że ja swych decyzji nie żałuję, to brakowało mi bardzo tego pierwszego kontaktu z dzieckiem. Za pierwszym razem nie było mi dane przeżyć porodu w żaden sposób - bo po prostu spałam. Za drugim razem byłam świadoma, ale co to za mistyczna chwila, gdy cały personel medyczny gada sobie o tym co jadł na obiad, jak było w górach i gdzie się wybiera na święta. Ty leżysz, nic nie czujesz i czekasz na ten pierwszy krzyk, próbując uczynić te chwile jak najpiękniejszą. Po wszystkim pokazują ci dziecko dosłownie na sekundę a ciebie zszywają. To tata ma z nim pierwszy kontakt. To on poznaje jego wagę, widzi jak je szczepią. Ty dopiero za jakieś pół godziny możesz dotknąć, przytulić ,położyć na piersi. A to pół godziny zazwyczaj trwa wieczność. To wielki minus cięcia cesarskiego. Ale podobno wszystko ma swoje plusy i minusy.

A więc drogie mamy -  rodźmy dzieci tak, by było nam jak najlepiej! I choć jak najlepiej być oczywiście w tym przypadku nie może, to róbmy wszystko by podczas tych chwil było nam po prostu w miarę dobrze. Nam - nie innym! Nie tym co stoją z boku, czy po drugiej stronie ekranu komputera. Zadbajmy o siebie, swoje dziecko, swój komfort i stan psychiczny.  Bo poród to dopiero początek tej długiej drogi zwanej dalej macierzyństwem , a na to trzeba mieć dużo siły.

piątek, 15 stycznia 2016

Pochmurne macierzyństwo ...

...Bo słońce czasami krzywo świeci.

Zostajesz mamą, bo chciałaś, bo planowałaś, bo się przytrafiło - nieważne.  Ważne ,że zapewniałaś  dziecku dom w swoim brzuchu przez długie miesiące, a na końcu odliczałaś każdy dzień, godzinę, minutę i czekałaś z niecierpliwością by to już nastąpiło, by w końcu się urodziło i było już z wami.
Po pewnym czasie jednak przychodzi ci do głowy myśl- po co ja się tak spieszyłam, po co poganiałam czas?! Przecież jeszcze mogłam z dobry tydzień się wyspać, poleżeć, wypocząć.
Macierzyństwo to ciężka harówka i nikt mi nie wmówi,że jest inaczej. I nie ważne czy jesteś mamą po raz pierwszy, czy masz już więcej dzieci na koncie. Każdej z nas prędzej czy później jest ciężko.
Pierwsze trzy tygodnie jakoś idą. Bo zazwyczaj tata zostaje w domu i pomaga, dziecko jeszcze nie do końca wyklute, więc głównie je i śpi...o tak, śpi w dzień, odłożone po karmieniu do swojego gniazda przesypia czasem 30 minut, a czasem 4 godziny ciurkiem, a Ty masz chwilę dla siebie - tę chwilę która za jakiś miesiąc zacznie powoli znikać.
Im dziecko starsze, tym więcej uwagi trzeba mu poświecić - Ameryki tu nie odkryłam, ale odkryłam to, że w tym czasie zaczynają nam matkom siadać bateryjki.
Czytasz te internety i wniosek Ci sie nasuwa tylko jeden - wszystkie kobiety z dzieckiem pod pachą są jakieś takie zadowolone, a relacja matka-dziecko wygląda wręcz idealnie. Tu zdjęcie z uśmiechnietym szkrabem, tam z dwoma, mama bez sińców pod oczami, uczesana, radosna.
Co więc ze mną jest nie tak? Czyżbym była aż tak słaba,że nie ogarniam tej mojej gromady (aż) dwójki dzieci? Dlaczego mnie one denerwują, dlaczego zaczynam przed nimi uciekać w najbardziej ciemny kąt domu??
Ale wystarczy tylko pociągnąć za język najbliższe ci koleżanki i prawda zaczyna być zupełnie inna.  Każda prędzej czy później przyzna się, że miała podobne beznadziejne chwile. To cię jakoś pociesza ,ale dlaczego tak się dzieje , skoro tak bardzo chciałaś tego dziecka, a teraz patrzysz na nie jak na przybysza z innej planety, którego misją jest wyssanie z ciebie ostatniej kropli energii ?!


 Osobiście jestem na etapie drugiego miesiąca młodszej Grajdoły. Nasza współpraca układała się dotychczas doskonale. Miałam czas by posprzątać, by jako tako się najeść, by otworzyć laptopa, czasem zrobić coś na obiad. Nieraz samodzielnie, nieraz z obciążeniem na ramieniu , ale szło.
Teraz coś się poprzestawiało. Grajdoł , co usiąść jeszcze nie potrafi, ledwo cokolwiek w rękę chwyci, chce poznawać świat. Nie chce spać, nie chce leżeć - chce być na mamie - dosłownie, na mamie, bo to nie to,że weźmiesz z łóżeczka na ręce , musisz jeszcze odpowiednią pozycję ustawić. Najlepiej w pionie, by to coś na tym suficie (cokolwiek tam jest) było lepiej widoczne. I tak nieraz możemy cały dzień (czasem też i całą noc). Po pewnym więc czasie, po kilku takich dniach matka-nosicielka zaczyna czuć dyskomfort (mówiąc delikatnie), ona po prostu zaczyna być przemęczona i sfrustrowana. Bo Grajdoł zamiast zając się choć na chwilę sobą - się drze. A tu ręce bolą, kręgosłup siada... lecz olać Grajdoła trudno bo to darcie się jest coraz bardziej intensywne i głośne. I tak się bawicie godzinami. Ale tylko jednej z was się ta zabawa podoba. Matce , która ma jeszcze starszego Grajdoła pod opieką zaczyna być w tyłku źle. Bo jedna ryczy - bo tak temu, a druga bo Małgosia ładniej piszę literkę "S".  Wiadomo, że w pierwszej chwili robi się wszystko by być super-matką, by to ogarnąć, ale kolejny każdy taki dzień cię wypala. I najpierw walczysz dzielnie. Jednej głowa leży wygodnie w zagięciu twojego prawego łokcia, drugiej chcesz pomoc przy tej cholernej literce, ale pisanie "S" lewą ręką w pozycji pół-ugiętej wychodzi ci chyba gorzej niż tej całej Małgosi. Dodając do tego kolejną nieprzespaną noc, twój mózg zaczyna wysuwać powoli białą flagę.  Z super-matki stajesz się człowiekiem - po prostu zwykłym śmiertelnikiem, który też ma jakieś granice dobrego humoru, energii i siły. I co z tego ,że z opowiadania co było w przedszkolu słyszysz tylko co piąte słowo, że odruchowo mówisz "yhm" nie wiedząc nawet o czym jest owa opowieść. Co z tego ,że młodsze dziecko zaczynasz traktować jak przedmiot - podnieść, nakarmić, umyć, wyciszyć, odłożyć. Co z tego że godzina 17 jest tą magiczną, bo jeszcze tylko dwie godziny i powoli pójdziemy spać ( oczywiście ,że powoli, bo proces usypiania potrwa co najmniej do 21, ale w dziewiętnastej jest zawsze ta iskierka nadziei) I nawet co z tego ,że w przypływie złości powiesz do tego dwumiesięczniaka kilka niezbyt miłych słów.??No nic!  W końcu człowiekiem jestem, marną istotą. I nie wstydzę się powiedzieć głośno,że czasem mam ochotę porzucić rodzinę. Po prostu, czasem są takie chwile. Takie kiedy się zastanawiam czy skok z 6 piętra uszkodzi mnie na tyle, że już mnie nie poskładają, czy jak nagle zniknę, to czy na każdym słupie będzie moje zdjęcie, czy może mój mąż zrozumie mój sprytny plan i nie będzie mnie za bardzo szukał?! To takie chwile kiedy z przemęczenia zapominasz,że musisz zrobić siku , że cztery godziny temu chciało ci się pić. Takie kiedy patrzysz na swoje dzieci i zastanawiasz się po co ci to było... i takie kiedy te dwa łebki wydające z siebie coraz to głośniejsze odgłosy , masz ochotę po prostu ukręcić. I tu nie trzeba być wcale złym, nieczułym człowiekiem, Takie myśli są normalne,to bunt twojego organizmu, który krzyczy do ciebie by naładować baterie.
Przy drugim dziecku staram się zrozumieć ,że te złe myśli nie są tak naprawde złe, dopóki nie robią krzywdy moim dzieciom. A krzywdy im żadnej nie wyrządzają, bo to tylko moje myśli, moje mruczenie pod nosem, moje przeklinanie i ciche wołanie o pomoc. Kochając te dwie Grajdoły, nie potrafiłabym ich w żaden sposób skrzywdzić, nie ważnie ile energii by ze mnie wyssały. I na tym właśnie polega ta walka, na tym właśnie polega moja ulga - czasem trzeba się wykrzyczeć, wyjść, zamknąć w łazience , porozmawiać z kimś. Czasem wystarczy się po prostu wyspać.

I potem, gdy przychodzi nowy dzień, a kreska baterii osiąga u ciebie full ( lub też prawie full) , nagle zdajesz sobie sprawę, że to darcie się jest jakby bardziej ciche, to nie spanie nie jest niczym złym, a noszenie na rękach jest nawet całkiem przyjemne....wiesz nawet co było na obiad w przedszkolu i że Małgosia gorzej pisze "Zet" .
Wszystko wraca do normy. Słonko wychodzi zza chmury , jednak Ty i tak wiesz, że załamanie pogody może znowu niedługo nadejść,ale teraz jesteś  o tyle mądrzejsza ,że masz w pogotowiu przygotowany parasol.